Steve Bloom: Wynajmij sobie chłopaka

Kiedy pierwszy raz usłyszałam o „Wynajmij sobie chłopaka”, pomyślałam, że to taki „Więcej niż pocałunek” dla nastolatków. I chociaż już wiem, że się myliłam, zdaje się, że nadal było to bardziej trafne porównanie niż przywoływane przez innych książki młodzieżowe. Bo z uroczości młodzieżówek niewiele tu dostajemy.

Brooks, główny bohater powieści, razu pewnego oferuje się, że pójdzie z kuzynką znajomego na bal po tym, jak jej chłopak ją wystawił. Niby miło, podobno bezinteresownie, ale szybko pojawia się pomysł: będzie chłopakiem do towarzystwa. Bo przecież nic mu nie brakuje: urodziwy, wygadany, rodzice innych nastolatków go lubią. Więc fucha aż się prosi, żeby ją wziąć – zarobić, pobawić się i poimprezować. CO MOŻE PÓJŚĆ NIE TAK?

Być może to tylko moje subiektywne odczucie, ale już sam temat zapalił mi lampkę ostrzegawczą. Jasne, bardzo ciekawy motyw, z wieloma możliwościami fabularnymi. Sama chętnie przeczytałabym coś „dorosłego” w tym temacie. Tylko, no właśnie, ja jestem dorosła. I już na tym etapie krystalizują mi się dwie poważne wątpliwości. No bo jak to – młodzieżówka? Zdawałoby się, że tematy dla nastolatków będą okrojone z pewnych wątków – bo inaczej po co by było tworzyć powieść młodzieżową? Można by podsuwać młodym istniejące już książki dla dorosłych czytelników. No chyba, że dalej tkwimy w przekonaniu, że młodzieżówka jest wtedy, jak bohater ma naście lat. W takim wypadku bardzo przepraszam i już nie mam żadnych zażaleń.

A zatem mamy nastolatka, który bierze na siebie „pracę” podpatrzoną w świecie dorosłych, ale za to w wydaniu teen (przynajmniej zdaniem autora), bo będzie osobą towarzyszącą na balach szkolnych. To ta jedna strona medalu. Z drugiej mamy wątki, które wcale teen nie są. Mamy cały wachlarz złych zachowań: oszustwa, chodzenie na skróty, bardzo różne kontakty międzyludzkie. Plus retorykę typowo amerykańską, czyli „taki-jestem-cool”, czyli dobry flow, zaje*istość i cwaniaczkowatość na każdej stronie. Czy wrzucenie tu potrzeby zarobienia na studia, żeby wyrwać się z nieperspektywicznego miasteczka, łagodzi moje wrażenia? Nie, to ruch kompozycyjny, bo każdy bohater cel (pretekst?) mieć musi.

Nie chcę przez to powiedzieć, że młodzieżówki powinny być cukierkowe i odmalowywać świat w samych superlatywach, ewentualnie pokazywać zło w czarno-białym, zero-jedynkowym motywie walki dobra ze złem. Nie. Nie minęło wcale tak dużo czasu od mojej nastoletniości i wiem, że młodsi czytelnicy to czytelnicy inteligentni, którzy wiedzą, jaki jest świat i wyczują moralizowanie z kilometra. Wiem, że młodym czytelnikom można zaufać i pisać o rzeczach trudnych, nietypowych, a nawet moralnie wątpliwych, bo właśnie tak rozwijamy swój życiowy kompas. Ale tutaj to po prostu nie wyszło. Z jednej strony książka jest napisana „młodzieżowo”, niby traktuje o ludziach takich jak my, niby jest taka cool i na topie. Z drugiej strony nie spełnia ani standardów młodzieżowych, ani literatury dla dorosłego czytelnika. Ot, lekkie czytadło wypełnione źle rozumianą „amerykańskością”, pomysł w opinii autora najwyraźniej „złagodzony” czy „złodzieżowiony”, który tak naprawdę nie porwie ani grupy docelowej, ani dorosłego czytelnika. Czepiam się? To zapraszam Was serdecznie do zajrzenia na LubimyCzytać lub Goodreads – niech oceny powiedzą same za siebie.

Mnie książka kompletnie nie zaciekawiła, a wręcz odrzuciła. Niestety, choćbym bardzo chciała, to nie polecam. Ale może kiedyś obejrzę film, podobno jest lepszy (o zgrozo). Dajcie znać, czy czytaliście/oglądaliście i jakie jest Wasze zdanie.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Drogi Czytelniku! Dziękuję Ci serdecznie, że tu zajrzałeś i że poświęciłeś mi chwilę. Proszę, zostaw po sobie ślad, ponieważ każdy komentarz jest dla mnie największą nagrodą za włożoną pracę i serce :)