Syreny popadają w swoistą człowiekomanię z równym uporem, z jakim pisarze nowopolscy szerzyli chłopomanię. Z tą tylko różnicą, że pisarze zostawili po sobie liczne utwory, a syreny… podwodne wysypiska „skarbów” człowieczeństwa. I choć nie jest to główny temat „Kochanie, zabiłam nasze koty”, doskonale obrazuje społeczeństwo, z którego kształtem Dorota Masłowska rozlicza się w swojej najnowszej powieści.
Przyznaję, moje zainteresowanie twórczością Masłowskiej ma swoje źródło w popularnych ostatnimi czasy utworach Mister-D. Zwabiona w te, skądinąd dziwne, rejony muzyczne, zafascynowałam się tekstami tychże utworów – a w zasadzie ich formą i skrajnie ironicznym przekazem. Szczerze mnie zastanawiało, czy książki, które przecież widziałam milion razy w księgarniach, będą równie błyskotliwe i – wbrew pozorom – wywarzone. I już na wstępie mogę powiedzieć: tak, są. Ale myślę, że zasługują na znacznie szerszy komentarz – a zwłaszcza „Kochanie, zabiłam nasze koty”, które stało się moim pierwszym razem z twórczością tej autorki. I, tym samym, jednym z pierwszych razów z dobrą współczesną literaturą polską.
Powieść przybliża czytelnikowi historię dwóch przyjaciółek, w dużej mierze związaną z historią pewnej kobiety i pewnego mężczyzny; wszystkich ich zaś zna pani narrator, która wchodzi między ich losy i także staje się postacią z krwi i kości. Myślę, że nie będzie nadużyciem, jeśli zaryzykuję stwierdzeniem, że panią narrator jest sama autorka – lub też dusza bardzo jej pokrewna. Większym problemem jest jednak dojście do tego, czy pozostałe postaci to realne byty (w obrębie świata przedstawionego, naturalnie) czy raczej wytwory wyobraźni pisarki-narratorki, żyjącej w tymże powieściowym świecie. Brzmi skomplikowanie? I powinno! Aż do ostatnich stron nic nie wskazuje na to, że „Kochanie, zabiłam nasze koty” cechuje aż taka złożoność; jednak od samego początku dostajemy w prezencie nad wyraz lekkie władanie piórem, subtelne, acz mocne wytykanie przywar społecznych i wspaniałą dozę nierealności i absurdu.
Wspomniane już wcześniej przyjaciółki, Farah i Joanne, zbliżają się do siebie błyskawicznie, zaledwie chwilę po tym, jak było im dane się poznać. Wiodą życie takie, jakie przystoi dwóm najlepszym przyjaciółkom – przepełnione ploteczkami, zakupami, zdrową żywnością i… żelami antybakteryjnymi. Zapomniałabym o jodze! Tak, joga jest ważnym elementem życia obydwu pań – równie ważnym, jak i solidarność jajników, bez której idylla może przerodzić się w czystą nienawiść. Niestety, ów idealny żywot przerywa pojawienie się mężczyzny, hungarysty, w którym to Joanne zakochuje się bez pamięci (mimo deklaracji, że to się nigdy nie wydarzy i że lepiej byłoby jej zostać lesbijką). Związek ów bardzo niekorzystnie wpływa na przyjaźń kobiet – Joanne, absolutnie zafascynowana swoim nowym towarzyszem życia, ma niewiele czasu dla przyjaciółki; Farah zaś stopniowo popada w towarzyską depresję, zostając całkiem sama.
Ta skądinąd klasyczna sytuacja prowadzi jednak do zdarzeń całkowicie absurdalnych. W życiu Farah pojawiają się: syreny, obłąkany od nadużywania gier sąsiad i tożsame sny. Z wydarzeń bliższych codzienności przewijają się też: kłopoty w pracy, samotne włóczenie po mallu czy ekscesywne ciut imprezy. Do czego to doprowadzi?
Tego tak naprawdę nie wiemy. Co prawda na ostatnich stronach powieści wyraźnie widzimy, jak Farah traktuje swoją przyjaciółkę i pana hungarystę, ale to przecież sen! Mimo tego, że losy bohaterów tak naprawdę są małym wycinkiem z ich życia i nie wiemy, jak ten życiowy epizod się dla nich kończy, historia jest niesamowicie spójna, a każdy jej element łączy się w całość kompozycyjną. Jestem pod wielkim wrażeniem tego, jak mądrze można rozplanować przebieg akcji i ujawnić jego powiązania dopiero na koniec – a wcześniej ukrywać je pod płaszczykiem świetnego gawędziarstwa i lekkiej, nieco swawolnej formy.
Raz po raz możemy stawiać sobie pytanie: gdzie jest granica między fikcją a rzeczywistością? – i nie znaleźć na nie w 100% poprawnej odpowiedzi. Miejsce akcji, choć nie do końca nazwane, przywodzi nam na myśl wielką metropolię, złudnie przypominającą wielkie miasta Ameryki. To świat mody, nieustannych zakupów, podążania za trendami i bycia niezrozumianym artystą (i udawania, że jest się Polką, bo to takie słodkie – zupełnie jak fakt, że Polska jest stanem byłej Jugosławii i że je się tam te ich zgnite ogórki). To po prostu XXI wiek w swoim najgorszym wydaniu. A senne nurkowanie z syrenami owładniętymi manią człowieczeństwa to nic innego, jak tonięcie w tym źle ukierunkowanym społeczeństwie.
Zachwytom moim, jak widać, nie ma końca; nie mniej jednak, są i zastrzeżenia. Jak wspaniale i lekko pani Dorota by nie pisała, styl jakim się posługuje nie stworzy powieści, które można „łykać” jedną za drugą – choćby ich powstała setka, a każda byłaby równie dobra. Ten błyskotliwy i dowcipny sposób opisywania rzeczywistości jest bardzo trafny, ale sądzę, że przy nieco dłuższej formie stałby się po prostu męczący. Brakuje mi też rozwinięcia fabuły. Doskonale zdaję sobie sprawę, że została ona wykreowana na potrzeby opowiedzenia o problemach społecznych, niemniej jednak przywiązałam się do Farah i Joanne – w miejsce mrocznego baru i równie mrocznych syrenich snów chętnie przyjęłabym więcej absurdów współczesnego życia. Są to jednak skrajnie subiektywne odczucia, które nijak nie mogą przyćmić niewątpliwych zdolności pani Masłowskiej – do opowiadania i malowania słowem skrajnie irracjonalnych (ale nie takich całkiem wyssanych z palca) krajobrazów życia. Polecam tę lekturę tym, którzy chcą przeczytać coś ambitnego, ale jednocześnie się przy tym odprężyć i pobłażliwie przymknąć jedno oko.
Kupiłam tę książkę przyjaciółce na urodziny i teraz czeka u mnie na półće :) Zachęcająca recenzja, więc muszę ją czym prędzej przeczytać.
OdpowiedzUsuńPozdrawiam!
Myślę, że ma szanse spodobać się zarówno Tobie, jak i Twojej przyjaciółce, jeśli tylko lubicie takie teksty z przymrużeniem oka! :)
UsuńKurczę, nie sądzę by było to coś dla mnie :C
OdpowiedzUsuńPozdrawiam, Anath
Wiadomo, że jeszcze się taki nie urodził, co by stworzył coś podobającego się każdemu ;)
Usuń