Pokazywanie postów oznaczonych etykietą powieść miłosna. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą powieść miłosna. Pokaż wszystkie posty

Abbi Glines: Kocham cię bez słów + Jesteś moim światłem

Kiedy dotarła do mnie powieść Jesteś moim światłem i moim oczom ukazała się bardzo estetyczna okładka, uśmiech szybko zgasł: okazało się, że oto mam przed sobą drugą część serii The Field Party, o czym wcześniej nie wiedziałam. Zaintrygowana zawartością tomu, pobiegłam szybko do biblioteki, żeby nadrobić braki. Jednak szybko się okazało, że niepotrzebnie. Czemu? Już opowiadam.

Kocham cię bez słów to pełna ciepła opowieść dla nastolatków o problemach małych i dużych, o wszystkim tym, co jest wpisane w ich codzienność - niezależnie od tego, czy dobrą, czy nie najlepszą. To taka powieść, którą chce się czytać - z życia wzięta, przystępnie napisana, wypełniona niepowtarzalną atmosferą. Krótko mówiąc: aż żal odkładać. Przekonana, że Jesteś moim światłem będzie kontynuacją losów bohaterów, do których zdążyłam się przyzwyczaić w czasie lektury pierwszej części, szybko zabrałam się do jej lektury. I chociaż rzeczywiście powieść toczy się w tym samym świecie, co Kocham cię bez słów, na pierwszym planie pokazują się inne, po części nowe, postaci (struktura sagi przywodzi tu na myśl raczej koncepcję Jeżycjady) - a znajomość poprzedniej historii nie jest niezbędna, żeby cieszyć się lekturą. Nie byłoby w tym nic złego (choć zawsze witam takie relacje niezadowoleniem ;)), gdyby nie fakt, że drugi tom całkowicie niszczy wrażenie pozostawione przez tom pierwszy. Paradoksalnie, jestem przekonana, że to samo powiedziałabym o tomie pierwszym, gdybym zaczęła lekturę od drugiego. Dlaczego?

Dlatego, że autorce zdaje się wydawać, że tworzenie serii polega na wpisaniu nowych danych w ujednolicony schemat. Nie trzeba nawet specjalnie analizować tych powieści, aby zauważyć punkty wspólne: zagubiona nastolatka z problemami, przybywająca do nowego miejsca, stopniowo adaptująca się do sytuacji, wspomagana przez pomocnego przystojniaka w końcu dociera do punktu zwrotnego w swoim życiu, który rozgania dotychczas kłębiące się nad nią chmury. I choć koncepcja sama w sobie jest zupełnie w porządku, a wykonanie jeszcze lepsze, czytanie obydwu części jedna po drugiej prowadzi wyłącznie do zrujnowania początkowego dobrego wrażenia. I chociaż szczerze polecam obie powieści (mój faworyt to jednak Kocham cię bez słów), dobrze radzę: rozłóżcie je sobie w czasie. Wtedy będzie miło i tak, jak w powieściach być powinno. Bo Abbi Glines okazuje się być dobrą autorką, do której chętnie wrócę, jeśli znów nadarzy się ku temu literacka okazja. Mimo wszystko mam nadzieję, że do tego czasu problem schematu zniknie z prozy Abbi.

Egzemplarz recenzencki dzięki uprzejmości Wydawnictwa Pascal.
Kocham Cię bez słów [Abbi Glines]  - KLIKAJ I CZYTAJ ONLINE
Jesteś moim światłem [Abbi Glines]  - KLIKAJ I CZYTAJ ONLINE

Sandy Hall: Musimy coś zmienić [przedpremierowo!]

Oto klasyczna historia: ona zauroczona, on oczarowany. I choć oboje mają się ku sobie, nic z tego nie wychodzi, bo na drodze stają im ich własne słabości – a to, oczywiście, prowadzi do wielu nieporozumień. A jednak jest coś, co sprawia, że historia Lei i Gabe’a jest wyjątkowa. W czym rzecz?

Mimo że znajomość tych dwojga jest raczej trudna, a oboje zmagają się z problemami podobnymi do problemów tysięcy nastolatków – i setek bohaterów literackich – Musimy coś zmienić jest historią absolutnie oryginalną, a co najważniejsze – ciepłą i całkiem zabawną. Całą opowieść, począwszy od tego, jak Lea i Gabe się poznają, a skończywszy na tym, że powoli zaczynają przełamywać lody, relacjonują czytelnikowi ludzie z ich otoczenia: rodzina, przyjaciele, a nawet obcy ludzie, zwierzęta i… elementy wystroju. Ich znajomość, powoli nabierająca rumieńców, ale i nie wolna od nieporozumień, rozwija się w ciągu dziewięciu miesięcy ich nauki w collegu – a my obserwujemy ją dokładnie tak, jakbyśmy byli uczestnikami tej historii! Dzięki takiemu oryginalnemu zabiegowi, jakim jest oddanie głosu bohaterom drugoplanowym, nie tylko poznajemy historię z wielu różnych punktów widzenia, ale też sama opowieść zyskuje na realności: poznajemy skrawek rzeczywistości w takiej formie, jak w życiu codziennym – choć obserwujemy sytuacje, rozmawiamy z ludźmi i odbieramy bodźce, nigdy nie odbierzemy idealnie myśli drugiej osoby, nie spojrzymy jej oczami na relacjonowaną sytuację. I w przypadku historii, w której pojawia się dwóch nieśmiałych bohaterów, o odmiennych charakterach i całkiem różnych losach, taki zabieg doskonale obrazuje, jak oni i ich postępowanie są postrzegani w społeczeństwie. Jest to obraz niezmącony subiektywnymi przemyśleniami głównych bohaterów – i co prawda pozbawia nas to wiedzy, jaką zapewnia wypowiedź narratora wszechwiedzącego, ale za to mamy wrażenie, że obraz sytuacji jest bardzo realny, a sami czujemy się uczestnikami wydarzeń.

Niestety, mimo że pomysł na budowę historii jest świetny, ma on swoje wady. Jak już wspomniałam, historia znajomości dwójki młodych ludzi relacjonowana jest przez rozmaite postaci: pojawia się między innymi brat Gabe’a, przyjaciele Lei, wykładowczyni kreatywnego pisania, baristka ze Starbucksa, inni studenci, kierowca autobusu,… Długo by wymieniać. Jest nawet przesympatyczna wiewiórka-entuzjastka orzechów i ławka, której przemyślenia o świetnym tyłku Gabe’a naprawdę mnie rozbawiły. Ale w pewnym momencie lektury zaczęłam zastanawiać się nad realnością tych historii. Bezdyskusyjnie jestem w stanie zgodzić się, że postać wykładowczyni, która uwielbia swatać swoich uczniów, ma prawo istnieć w realnym świecie – jest to osoba nietuzinkowa, a jej hobby jest wprost szalone, ale ma swój urok i bez żadnego „ale” akceptuję jej obecność. Natomiast jej rozmowy ze swoim asystentem, w których analizują postęp w znajomości Lei i Gabe’a, jest absurdalny i wydaje się być sztuczny, co psuje klimat historii. Podobnie jest na przykład z kierowcą autobusu – sposób, w jaki opowiada o tej parze i fakt, że jego żona uwielbia o niej słuchać, zdaje się być naciągany. Nie chcę przez to powiedzieć, że są to sytuacje niemożliwe, w końcu nasze myśli często skupiają się na przypadkowo spotkanych osobach i bywają abstrakcyjne; odnoszę jednak wrażenie, że zbyt wiele przypadkowych postaci angażuje się emocjonalnie w znajomość Lei i Gabe’a, którzy – nie oszukujmy się – są zwykłymi, niczym nie wyróżniającymi się ludźmi, a ich znajomość rozwija się raczej powoli i bez fajerwerków.

Kolejnym problemem (i zarazem zaletą!) jest długość wątków – są to wręcz miniatury, które, owszem, czyta się świetnie, ale pozbawiają czytelnika możliwości bliższego poznania bohaterów. Analizując Musimy coś zmienić jako całość, otrzymujemy sporą dawkę wiedzy zarówno na temat Lei i Gabe’a, jak i ludzi komentujących ich znajomość. Brakowało mi jednak rozwinięcia wątków pod kątem życia tych konkretnych narratorów – mało wiarygodne jest to, że myślą oni tylko o głównych bohaterach i sprawach z nimi związanych.

Chciałabym jednak zwrócić uwagę, że Musimy coś zmienić to powieść dla młodzieży – i w tym kontekście uważam, że należy ją pochwalić: w raczej średniej objętości zawiera sporo treści, pokazuje, że zwykłą historię można przedstawić w inny, ciekawy sposób i uczy kreatywnych rozwiązań. Choć czytałam tę powieść ze świadomością jej niewielkich mankamentów, z przyjemnością wciągnęłam się w historię, aż wreszcie poczułam się członkiem świata stworzonego przez Sandy Hall. Oto doskonały przykład tego, że ciekawym zabiegiem stylistycznym można stworzyć zupełnie nową jakość. To taka lekka i przyjemna, ale przy tym inteligentnie skonstruowana odskocznia od życia codziennego. Polecam!

_________________
premiera: 13 maja 2015r.
za przedpremierowe udostępnienie egzemplarza dziękuję serdecznie


Colleen Hoover: Maybe Someday [przedpremierowo!]

Maybe Someday - KLIKAJ I CZYTAJ ONLINE
Życie pisze różne historie: całkiem prozaiczne i te wyjątkowe. Proste i skomplikowane, szczęśliwe i bez happy endu. Ale życie ma też poczucie humoru – czasami bardzo ironiczne: i tak oto proste relacje się komplikują, szczęśliwe chwile zaczynają się boleśnie kojarzyć. To, co uznawane jest za złe, tak naprawdę jest czymś dobrym, co zdarzyło się w nieodpowiednim miejscu i czasie… I tak też stało się z Sydney i Ridgem.

Zaczęło się prozaicznie: on na balkonie ćwiczył swoje kompozycje, ona, po drugiej stronie dziedzińca, podśpiewywała wymyślone przed siebie teksty granych piosenek. On nie miał natchnienia – jej to przychodziło ot tak sobie. I tak się poznali. Sploty pewnych wydarzeń spowodowały, że szybko się zaprzyjaźnili, a więź, która wytworzyła się między nimi była czymś zdecydowanie większym niż przyjaźń. Nie jest to jednak historia, w której tak po prostu dwoje ludzi może być szczęśliwych bez pozostawiania za sobą żadnych ofiar.

Colleen Hoover w Maybe Someday podjęła bardzo trudny temat. Zdrada, bo wokół niej kręci się cała opowieść, jest tutaj oddana bardzo życiowo: jest rysą na szkle nieskazitelnego charakteru, ale też staje się czymś wątpliwym i niejednoznacznym. Autorka w błyskotliwy sposób odrysowuje prawdę starą jak świat: nic nie jest całkiem czarne ani całkiem białe. Przywiązując nas do bohaterów, łamie nam serca – pokazuje, że ktoś, w kogo wierzymy i kogo kochamy, może popełnić błąd; przy okazji Hoover gra też nam na nosie, przebiegle wplatając w fabułę niewygodne pytanie: czemu kogoś postrzeganego negatywnie potępiamy za ten sam czyn, z powodu którego staramy się usprawiedliwiać dobrego człowieka?

Bardzo odważnie odrysowana jest tutaj rzeczywistość: codzienność to nie tylko proza życia i działania o określonej wartości: dobre/złe. To też walka z samym sobą, zwłaszcza jeśli znienacka pojawia się ktoś, kto w jednej chwili potrafi przemeblować poukładane na pozór życie. Tutaj radość przeplata się z cierpieniem, moralność z pożądaniem. Zdrada psychiczna boli tutaj tak, jak zdrada fizyczna (a może nawet bardziej...?), a granice się zacierają. Co można usprawiedliwić dobrymi intencjami? Co można wybaczyć w imię szczerości i wyższych ideałów?

Cała książka wprost emanuje ciepłym, przytulnym klimatem – czytelnik bez wahania zanurza się w kolejne strony i przepada bez reszty, na dobre zadomawiając się wśród bohaterów. Choć niejednokrotnie jest to słodko-gorzka historia, czujemy się w niej świetnie: fabuła wręcz płynie do przodu, czujemy się jak uczestnicy wydarzeń i ani nam w głowie opuszczać ten świat. Miłe uczucia dopełniane są muzyką przygotowaną na potrzeby książki: Griffin Peterson stworzył osiem klimatycznych kompozycji, które odpowiadają piosenkom tworzonym w powieści przez Ridge’a i Sydney. I chociaż teksty nie zawsze do mnie przemawiały, tak muzyka jest naprawdę dobra – a razem tworzą bardzo przyjemną dla ucha mieszankę.

Nie pozostaje mi nic innego jak zachęcić Was wszystkich do lektury Maybe Someday – to taki wycinek życia zwykłego człowieka, któremu nadano odpowiednią perspektywę i udowodniono, że może być magiczne wskutek tego, co możemy poczuć do drugiej osoby. Może nie jest to powieść idealna, ale z pewnością jest bardzo dobra – i niezwykle przyjemna w odbiorze. Oprócz tego, że funduje czytelnikom cały wachlarz emocji, daje coś jeszcze: sprawia, że chcemy jeszcze intensywniej odczuwać własne życie. I za tę inspirującą dawkę optymizmu, mimo wielu smutnych chwil w życiu bohaterów, szczególnie dziękuję autorce.


_________
za przedpremierowy egzemplarz dziękuję


Sabina Waszut, Mariusz Wieteska: Isabelle

Spontaniczne odczuwanie - tak opisuje proces powstawania powieści Isabelle jeden z jej autorów, Mariusz Wieteska. I są to chyba słowa najbliższe istocie tej historii. Owszem, jest to romans - pełen zapierających dech w piersiach scenerii i prowansalskich zapachów. Ale też, zgodnie ze słowami Ernesta Brylla, Autorzy udowodnili, że w romansach nie ma nic banalnego. Jeżeli historie miłosne zasługują na uznanie, Isabelle to najlepszy tego dowód.

To takie proste – włożyć kobietę i mężczyznę, dotychczas obcych sobie, w sam środek idyllicznego krajobrazu, w piękne prowansalskie Antibes pachnące winem, lawendą i ziołami. Do pięknej scenerii dołączyć impuls, który tylko bratnie dusze mogą ze sobą dzielić – a jego konsekwencją niech będą dni i noce pełne uniesień. Nie to jest jednak istotą Isabelle, co stanowi jej największy walor i wyróżnienie na tle historii miłosnych. Tutaj miłość jest raczej tłem dla charakterów ludzkich, aniżeli uczuciem odbierającym owe charaktery. Miłość to konsekwencja życia, która opisana została w sposób zróżnicowany, ale rozważny – bez zbędnego cukru i mdłych wzruszeń. I w tym przypadku to żaden wstyd czytać o tym, co nam w duszy gra – bo nie musimy się obawiać, że nasze uczucia zostaną spłycone nierozważnym piórem.

W historii literatury napisano wiele. Była miłość średniowieczna, przymusowa, wynikająca z obowiązku. W opozycji do niej naturalnie stała miłość zakazana, niejednokrotnie naznaczona cierpieniem, stratą i śmiercią. Z biegiem czasu, kiedy obyczaje stały się łaskawsze dla zakochanych, opisywano inne przeszkody: duchowe, religijne, światopoglądowe czy nawet cielesne. Miłość była brana na warsztat i rozkładana na czynniki pierwsze wielokrotnie, co powodowało, że niegdyś podniosłe uczucia stały się dla nas miałkie. Problemu – i zagrożenia zarazem – nie stanowiły same próby zrozumienia i opisania miłości, ale ogromna popularność tematu: o miłości chciał pisać każdy, podobnie jak każdy chciał powodować, że kobiety będą z wypiekami czytały strona po stronie zawiłą historię, a niemożnością stanie się wyrwanie z rąk pełnego namiętności opisu, który niejednokrotnie miałby dostarczyć naszemu życiu więcej niż rzeczywistość. W końcu miłość stała się produktem popkulturowym, w efekcie ukazując się odbiorcy jako cukierkowa rzeczywistość pełna górnolotnych wyznań i błahych finałów. Biorąc pod uwagę tak przykry los najpotężniejszego uczucia w historii życia ludzkiego, z pewną obawą sięgałam po Isabelle. Stawiałam przed sobą setki pytań, biłam się z myślami, aż wreszcie rozpoczęłam lekturę – i dziś, ze spokojem sumienia mogę powiedzieć, że trzymam w dłoni perełkę, która nie tylko nie zaburzyła mojego sposobu odbierania ludzkich uczuć, ale też wprowadziła mnie w świat wzajemnych relacji mężczyzny i kobiety, które, choć przebiegają w sposób absolutnie zróżnicowany, prowadzą do tego samego.

Gael i Yasmine – dwie obce sobie osoby, które los zaprowadził do Antibes, idealnego w ich odczuciu miejsca do wypoczynku i odnajdywania swojej życiowej drogi. Kiedy się odnajdują, a życie niechybnie prowadzi ich do wzajemnego uczucia, na oczach czytelnika rozgrywa się niesamowity spektakl: oto mamy okazję zajrzeć do wnętrza dwojga ludzi, których więcej dzieli niż łączy, przekonać się, jak odbierają świat i drugiego człowieka, a wreszcie: co oznacza dla nich miłość. Wrażenie dodatkowo wzmacnia dwójka autorów, którzy podzielili się fragmentami składanego przez nich świata i każdy z nich opisali na swój indywidualny sposób. Ta podwójna granica oddzielająca psychikę i świat wewnętrzny bohaterów wyraźnie przypomina o odrębności ludzi, uwrażliwia czytelnika na odbiór drugiego człowieka, a przede wszystkim stanowi historię jeszcze bardziej fascynującą niż zewnętrzny obraz związku Gaela i Yasmine.

Kim zatem jest tajemnicza Isabelle, skoro wciąż mówimy tylko o Gaelu i Yasmin? Niech to zostanie tajemnicą, bo tytułowa bohaterka to nie tylko zwrot akcji, który musi towarzyszyć każdej dobrej powieści. Jest ona przede wszystkim uosobieniem tego, co spotyka nas niejednokrotnie w życiu – koniecznością wyboru, ułudą mieszającą się z prawdą, przeszłością, teraźniejszością i przyszłością.

Jeśli tkwi w Was zatem, drodzy Czytelnicy, choć nutka romantyzmu, oto historia dla Was – o tym, co maluje życie, a nie o tym, co chcielibyśmy do naszego życia domalować. Przyjemnej lektury!


Za egzemplarz recenzencki dziękuję serdecznie Dwumiesięcznikowi Literackiemu Sofa. I w kwietniowym numerze Sofy także znajdziecie tę recenzję! Wystarczy kliknąć na okładkę, aby przenieść się na stronę, gdzie bezpłatnie można przeczytać magazyn :)

Khalil Gibran: Połamane skrzydła

Czysta, poetycka miłość, nagle i bez ostrzeżenia spływa na ramiona Salmy i młodzieńca zapatrzonego w nią niczym w obraz. Niestety na drodze do ich szczęścia staje przymusowe przyobiecanie dziewczyny innemu mężczyźnie; czy jednak bariera doczesności może powstrzymać to, co duchowe i wzniosłe?
Ów młodzieniec poznaje Salmę, gdy na jego drodze pojawia się Faris Karama – wieloletni przyjaciel ojca chłopaka, który okazuje się być jedynym rodzicem dla Salmy. Młody mężczyzna, często zapraszany do posiadłości rodziny Karama, popada w zauroczenie piękną Salmą, która szybko odwzajemnia uczucie. Nie mogło być inaczej – młodzieniec jest pewny, że
mylą się ci, którzy wyobrażają sobie, że miłość rodzi się przez długi okres wspólnego życia i znajomości. Prawdziwa miłość jest córką duchowego porozumienia, które albo pojawia się od razu, albo wcale.
I chociaż się nie myli, a owa prawda łączy go z Salmą żarliwym uczuciem, nie jest im dane zakosztowania radości wspólnego życia.